od jonathana cd ashlynn

Ocknąłem się. Cały bok twarzy we krwi. Cienie, Mamrotanie. Jacyś ludzie. Nie kontaktowałem.
Kolejne fazy czyjegoś krzyku. Mdlałem. W końcu zebrało mi się trochę sił. Jednemu z oprawców wypadł mały nożyk. Chwytając okazję, zwróciłem na siebie uwagę, żeby Ashlynn mogła go wziąć. Trochę jej to zajeło, ale dała radę. Dostałem kolejną falę kopniaków, wyzywałem, i przeklinałęm ich.
Wyszli, najwidocznie znudziliśmy im się, lub po prostu obmyślają "lepszy plan działania".
Ashlyyn z trudem rozcieła linę, i podeszła do mnie, nadal związana, ostatkami sił rozciąłem jej sznur, a ona mi. Ile mieliśmy sił w nogach wybiegliśmy z tego okropnego miejsca i poszliśmy, po na więcej nie było nas stać, stadniny. W drodze minął nas przechodzeń i kazałem zadzwonić po karetkę. Usiedliśmy na ławce przed stadniną, poszedłem umyć twarz ir ręce, za Lynn została. Po krótkiej chwili przyjechała karetka, i położyła na nosze dziewczynę, prawie nieprzytomną.
- Potrzebuje pan pomocy? - zapytał jeden z medyków. Na twarzy nie wyglądałem źle, miałet tylko kilka małych siniaków, i obity nos. Jednak na brzuchu i klatce piersiowej było gorzej.
- Nie trzeba - odpowiedziałem.
Karetka zabrała lynn, a ja, zamówiłem taksówkę do domu. Po czym padłem bezsilny na kanapę.

Lynn?